Mamut w ośnieżonej metropolii

Jest coś tak maksymalnie niesamowitego w wielkim mieście o poranku w dzień tuż przed pierwszym śniegiem. Panuje szarość. Chłód. Czuć jak atmosfera się zagęszcza, coś jest na rzeczy. To taki punkt kulminacyjny, cisza przed burzą, coś jak moment na filmie, w czasie którego wstrzymujesz oddech i zagryzasz wargę, bo wiesz, że za chwilę stanie się TO.


Secesyjne kamienice i dwudziestowieczne wieżowce zdają się przybliżać do siebie, jakby chciały przytulić się wzajemnie, ogrzać, odpędzić demony. Tramwaje pojawiają się i znikają we mgle. Bezszelestnie. Ludzie milczą, rzucają porozumiewawcze spojrzenia. Nawet wyliniała trawa i przekrzywione znaki drogowe zdają się wyczuwać rosnące z każdą chwilą napięcie.

Czuję się jakby wyróżniona, że mogę w tym uczestniczyć.

W filmach nie byłoby tego całego nastroju, gdyby nie ścieżka dźwiękowa. Aktorzy mogliby nie wypowiadać ani słowa przez cały seans, ale muzyka musi być, i to przemyślana. W życiu też. Ten sam moment przy melodii innego utworu, lub (o, zgrozo) bez żadnego mógłby stracić cały swój sens.
Producenci przenośnych urządzeń odtwarzających muzykę mogą być z siebie dumni nie tylko z powodu komercyjnego sukcesu, ale też dlatego że niejednemu dziwakowi poprawili jakość życia.

Jaki utwór sprawił, że paskudny dzień mnie zainspirował?
Nie jestem pewna, w każdym razie to Mamut maczał w tym palce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz